Kiedy warto łamać reguły? Która z gwiazd robiła to najlepiej? Poznaj opinię młodego jazzmana.
Jacek Szwaj jest pianistą jazzowym, wokalistą i kompozytorem. Pracuje na Akademii Muzycznej w Poznaniu, występował na wielu scenach. Od dawna udziela się w środowisku pasjonatów klasycznego ubioru – poznaliśmy się na imprezie Stowarzyszenia But w Butonierce. Niedawno wyszedł pierwszy album Jacek Szwaj Trio, zatytułowany Envoi. Trudno o lepszą okazję do rozmowy o męskim stylu na scenie – jazzowej i nie tylko.
Łukasz Łoziński: Jak zainteresowałeś się klasyczną elegancją, jak to się zaczęło?
Jacek Szwaj: Pochodzę z rodziny muzyków i u nas panowały tradycyjne kanony dotyczące ubioru. Moi rodzice i ich otoczenie stale występowali w strojach wieczorowych, więc miałem skąd czerpać wzorce.
Ale ty wyłamałeś się z rodzinnej tradycji, bo zamiast muzyką klasyczną, zająłeś się jazzem. A w tym środowisku nie ma rygorystycznego dress code’u, wiele osób nosi się casualowo.
To prawda, ale dla mnie klasyczny styl nadal jest oczywisty, bo przyzwyczaiłem się do niego od dziecka. Za moich czasów w szkole muzycznej dość regularnie graliśmy w smokingach. Teraz to uległo zmianie, ale kiedy się uczyłem, te zasady były restrykcyjnie przestrzegane.
Nadal masz okazje, by nosić smoking?
Tak, na przykład koncerty sylwestrowe. Ale w takich sytuacjach pozwalam sobie na drobne odstępstwo od tradycji, według której najlepszym wyborem byłyby lakierki. Przeważnie do smokingu noszę zwykłe oksfordy, tylko wypastowane na wysoki połysk. Chodzi o to, że kiedy na scenie stoi na przykład dziesięciu mężczyzn i tylko jeden ma lakierki, to w świetle reflektorów bardzo rzuca się w oczy. A trzeba myśleć o całym zespole, zwłaszcza gdy to nie ty jesteś gwiazdą wieczoru.
Poza tym do smokingu noszę pas odziedziczony po ojcu. Rzecz wykonano z dobrego jedwabiu i w zasadzie się nie zestarzała, wciąż wygląda świetnie. Ale jak się w tym pasie siada przy fortepianie, to cały czas jest wrażenie takiego ucisku na wątrobę. No cóż, da się to wytrzymać, skoro stawką jest perfekcyjny wygląd. Na co dzień noszę zwykłe garnitury i one są dla mnie wygodne.
A ile masz garniturów?
Około pięćdziesięciu. [Śmiech]
Jestem zszokowany.
Wiem, ta liczba wygląda abstrakcyjnie. Ale domyślam się, że jest paru blogerów, którzy mają znacznie obszerniejszą garderobę. Ja czuję się w garniturach dużo lepiej niż w jeansach, więc noszę je na co dzień. A jeśli czasem zdarzy się, że wyjdę na ulicę w szortach albo w dresie, to mało kto mnie rozpoznaje. [Śmiech] Kiedyś wszedłem w casualowym ubraniu na Akademię i znajomi mijali mnie bez słowa. A niektórzy się zatrzymywali, patrzyli na mnie i widać było, że muszą się poważnie zastanowić, czy to na pewno ja. To pokazuje, jak mocno ubiór wpływa na wizerunek, na wyobrażenia, jakie mają o nas inni.
A czy nie masz wrażenia, że twój styl ubioru tworzy jakąś barierę? Czy nie pojawia się przeświadczenie, że będziesz patrzył na ludzi z góry?
Staram się, by tak nie było – bo elegancja nie powinna służyć temu, by się wywyższać. Zwłaszcza na tle ekonomicznym. Czasem się denerwuję, obserwując fora internetowe – kiedy ktoś, kto ma na przykład osiemnaście lat i dopiero próbuje wejść w świat męskiej elegancji, jest sprowadzany do parteru. Bo zaprezentował zdjęcie nie odpowiadające najbardziej wyszukanym gustom. A przecież trzeba wziąć pod uwagę, że ten chłopak jest jeszcze w szkole, jego możliwości finansowe są bliskie zeru, więc kupuje coś w sieciówce i próbuje to układać w zestawy mniej więcej klasyczne. Tymczasem, zamiast rady, otrzymuje surową krytykę ze strony starszych dżentelmenów. To nie powinno tak wyglądać.
To pomówmy o dobrych wzorcach. Kto z muzyków jazzowych najlepiej się ubiera?
Wymieniłbym przede wszystkim rodzinę Marsalisów. Najbardziej znani to saksofonista Branford i trębacz Wynton, ale to jest cały klan muzyków z Luizjany i wszystkich cechuje dbałość o styl.
Tak, zwłaszcza Wynton Marsalis wygląda interesująco. Jego strój nieraz nawiązuje do epoki swingu, więc to świetnie współgra z nowoorleańskimi standardami. Kogo jeszcze z dobrze ubranych jazzmanów byś wskazał?
Na pewno Tomasza Stańkę, który odszedł niedawno. On też się ciekawie ubierał – zawsze w jednym z kapeluszy, których miał pokaźną kolekcję. Poza tym wąskie spodnie, kolorowe skarpetki, stonowana marynarka a pod nią często t-shirt. Można się tu doszukiwać inspiracji stylem późnego Milesa Davisa…
No właśnie, to jest pierwsza postać, która mi przychodzi do głowy, gdy pojawiają się słowa jazz i styl. Na obu polach nie do podrobienia.
Davis jest szczególny, bo on łączy dwa światy. Kiedy zaczynał, w latach 40. i 50., trwała era big bandów. Najlepsze zespoły występowały w bardzo eleganckich klubach i normą były smokingi.
Właśnie, zachowało się parę zdjęć młodego Milesa w smokingu, wyglądał bezbłędnie. Ale to nie strój formalny stał się jego wizytówką.
Bo Davis szybko zaczął sytuować się w opozycji do stylistyki big bandowej. No i on elegancję zręcznie przełamywał, modernizował, ale bez wątpienia znał jej zasady. To tak jak w muzyce – żeby dobrze improwizować, trzeba najpierw posiąść umiejętności podstawowe.
Bardzo dandy Miles wyglądał w latach 60., zwłaszcza w dwurzędowych garniturach. Albo w casualowych zestawach z popoverem, spodniami chino i mokasynami. A potem nastał free jazz…
Tak, były różne odloty, dużo eksperymentował. Nic dziwnego, bo jazz to muzyka wolności, powstała w aurze buntu niewolników. Zawsze jest w jakimś sensie na kontrze.
A jaki wizerunek starają się dziś kreować muzycy w Polsce? Jest coś, co rzuca ci się w oczy na koncertach?
Na pewno rzuca się w oczy wymuszona ekstrawagancja, łamanie reguł za wszelką cenę. Wśród muzyków wykonujących pop i jazz można nieraz zauważyć takie kolaże klasyki z nowymi modami. Pojawia się na przykład smoking na zamek albo drewniana muszka. W jakiejś mierze to rozumiem, ktoś chce pokazać, że jest inny, ciągle szuka i chce czegoś więcej. Tylko że wtedy łatwo się zagalopować i wypaść po prostu śmiesznie.
Niestety o klasycznej elegancji panuje taki mit, że to tylko mnogość nudnych reguł. Zdaniem wielu taki szablon jest nieprzydatny w naszych czasach…
A ty jak to widzisz?
Dla mnie klasyczna elegancja jest ponadczasowa, bo przetestowały ją pokolenia mężczyzn. I ona po prostu pomaga wyglądać dobrze. Diabeł tkwi w szczegółach, w dopasowanych krojach, w dobrze dobranych kolorach. To są takie rzeczy, które trzeba dopracować, żeby zrobić właściwe wrażenie. I to na ogół działa, nawet jeśli osoby z naszego otoczenia nie znają owych reguł. Po prostu widzą ubiór, który się podoba. I czasem nawet nie ma znaczenia, czy patrzymy na wizerunek mężczyzny z XIX czy z XXI stulecia.
Jesteś pewien, że to nie ma znaczenia?
Oczywiście styl podlega przemianom, nie da się uciec od mody. Pojawiają się nowe wzory czy kroje, które zapewniają jakieś odświeżenie klasycznej elegancji. I to chyba jest korzystne.
Wprawdzie niektóre stylizacje z Pitti Uomo to dla mnie już za dużo… Aczkolwiek to dzięki takim imprezom tradycyjna elegancja się rozwija. Targi wzbudzają zainteresowanie świata mody i dzięki temu zyskuje też klasyka. Niektórzy zobaczą efektowny garnitur ze śmiałymi dodatkami, będą zaintrygowani. I nawet jeśli sami się tak nie ubiorą, to może dzięki temu w ogóle pomyślą o kupnie marynarki. Zresztą pewna doza ekstrawagancji też bywa korzystna, zwłaszcza w przypadku artystów, przyzwyczajonych do zwracania na siebie uwagi.
A co ty masz ekstrawaganckiego w szafie?
Jest taki jeden garnitur dwurzędowy w kolorze chabrowym, w białe paski. Widzę, że czasem powoduje konsternację na ulicy, bo on jest mocno osadzony w czasach prohibicji amerykańskiej i chyba ludzie się zastanawiają, czy nie wyszedłem z jakiegoś planu filmowego. Kiedy nosiłem go we Włoszech, to na ulicy wołali za mną „Corleone”. Ale to tak naprawdę było sympatyczne.
[Śmiech] Dzięki za rozmowę.