Niewielu spośród twórców kultury popularnej było równie czułych na niuanse męskiej mody. Bowie nieustannie z nią eksperymentował, osiągając zaskakujące efekty. (Autor: Łukasz Łoziński)
David Bowie przez prawie pół wieku przyciągał uwagę odbiorców popkultury na całym świecie. Zaczęło się na dobre w 1969 roku, kiedy utwór „Space Oddity” wskoczył na wysokie miejsca list przebojów. A wydany niedawno album „Blackstar” – dopracowany i wciągający – z pewnością nie wyznacza końca tej fascynacji. Powiedzieć, że Bowie pozostawił dorobek bogaty i różnorodny, to nic nie powiedzieć. Był multiinstrumentalistą i plastykiem, wystąpił w ponad trzydziestu filmach, nagrał dziesiątki godzin interesującej muzyki.
Zresztą choćbyśmy chcieli ignorować tę twórczość, to natkniemy się na jej ślady przy okazji. Liczne zespoły glam-rockowe były zadłużone w estetyce lansowanej przez Bowiego na początku lat 70. Jego kompozycje i aranżacje stanowią o jakości najlepszych płyt Iggy’ego Popa („The Idiot” i „Lust for Life”). Charakterystyczny baryton usłyszymy na nagraniach wykonanych razem z Queen, Mickiem Jaggerem, Nine Inch Nails, Placebo czy Arcade Fire. Kopiowali go zarówno nowofalowcy i nowi romantycy. Dzisiaj Marilyn Manson i Lady Gaga stale nawiązują do sposobu, w jaki kreował swój wizerunek, za pomocą wyszukanych kostiumów i ostrego makijażu.
Bowie zdobył ogromną popularność dzięki Ziggy’emu Stardustowi – przybyłej z kosmosu gwieździe rocka. Wcielając się w tę postać, kreował dopracowany w szczegółach wizerunek androgyna o niecodziennej (bo przecież pozaziemskiej) wrażliwości. Jego ubiory nawiązywały do filmów science-fiction, nie zamykając się w tej konwencji. Na mocy prawa danego artystom nosił kroje i wzory zarezerwowane dla kobiet, przyciągając uwagę efektownymi dodatkami. Po części sam wymyślał te kostiumy, już wtedy jednak wchodził we współpracę z wybitnymi projektantami. Kansai Yamamoto przygotował dla niego niesamowity kostium, który przywodzi na myśl sylwetkę kształtowaną przez tradycyjne stroje japońskich mężczyzn, ale doprowadza ją do zupełnego absurdu.
Kiedy Ziggy Stardust opuścił Ziemię, Bowie zmienił radykalnie swój wizerunek. W połowie lat 70. czerpał głównie z mody lat 20. i 30. Nie był w tym odosobniony – zainteresowanie estetyką międzywojnia dało się wtedy zauważyć na całym świecie, a napędzało ją kino (dość wspomnieć, że w 1974 roku na ekrany wszedł „Wielki Gatsby” z Robertem Redfordem w głównej roli).
Wprawdzie męska elegancja i muzyka rockowa wydawały się przynależeć do dwóch różnych światów, ale Bowiemu to bynajmniej nie przeszkadzało. Uczynił efektowne garnitury bazą swojego wizerunku. Znowu zmierzał do przesady, ale już na inną skalę. Jednocześnie zafascynowała go muzyka soul, której ograniczenia próbował zbadać.
Wkrótce Bowie radykalnie zmienił estetykę muzyczną, szukając wyrafinowanych brzmień w stylu niemieckiej awangardy. Ale fascynacja modą retro pozostała. Wraz z płytą „Station to Station” (1976) i towarzyszącą jej trasą koncertową na scenie rozgościł się Thin White Duke.
Kolejne wcielenie Bowiego to zepsuty arystokrata, dekadent uosabiający ciemną stronę artysty. Jego strój kopiował europejską modę lat 30., zwłaszcza jeśli chodzi o krój spodni czy koszuli. Ale Thin White Duke był zawsze jakby nie całkiem ubrany. Zazwyczaj występował bez marynarki, z rozpiętym kołnierzem albo niedociągniętym pod szyję krawatem. Stroje tej persony cechowała ostentacyjna nonszalancja.
Od 1976 do 1979 roku Bowie mieszkał głównie w Berlinie Zachodnim, który stał się na chwilę stolicą światowej muzyki. Ubiory widoczne na sesjach zdjęciowych zdradzają fascynację tym, co było charakterystyczne dla niemieckiej elegancji nieformalnej (zwłaszcza w latach 30., ale po części i dziś). Mamy więc dominację szarości i brązów, jodełki, pepitki, skomplikowane kraty, obszerniejsze kroje. Równie często Bowie pokazywał się w niechlujnych ubraniach o robotniczej proweniencji, jak powyciągane swetry, luźne ortaliony, bezkształtne skóry. Co ciekawe, ta antymoda przeradzała się niepostrzeżenie w przemyślany minimalizm, który cechował estetykę różnych nurtów zachodnioniemieckiej sztuki na przełomie lat 70. i 80.
Mówi się zazwyczaj, że początek kolejnej dekady przynosi wielką rewolucję w wizerunku Bowiego. To prawda tylko po części, bo przecież eksperyment był dla tego artysty rzeczą niemal codzienną. Przemiana stała się rzeczywiście wyraźna przy okazji albumu „Let’s Dance” (1983). Bowie, do niedawna lider artystowskiej bohemy, nagrał kilka stosunkowo prostych piosenek (z tytułową na czele), które podbiły rozgłośnie radiowe. W teledysku do „Modern Love” tańczy w waniliowym garniturze (pożyczonym chyba od Gatsby’ego), a towarzyszą mu muzycy w kolorowych blezerach. Utwór zaleca się gładką melodią i szybkim rytmem, ale wyraża nudę i krytykę ówczesnego cynizmu.
Ubiór Bowiego na kilka lat stał się komentarzem do zachodniego kapitalizmu, który święcił wówczas triumfy i wielu wydawał się odpowiedzią na wszystkie problemy. Za pomocą przerysowanych strojów autor „Let’s Dance” wyśmiewał blichtr show-biznesu. Ale w tym samym okresie można go było zobaczyć w świetnych zestawach w stylu power look, mocno kojarzących się przecież z kapitalizmem. Bowie jak zwykle nie pozwalał sobie na jednoznaczność.
Pod koniec lat 80. wizerunek Bowiego stał się istną karuzelą – i stan ten trwał aż do początku XXI wieku. Obok nielicznych zestawów, których uroda wciąż przyciąga oko, nie brakuje też dziwadeł skrzących się od nienaturalnych kolorów. Dla odmiany próbował się też odmładzać typowo każualowymi ubraniami. Ale paradoksalnie Bowie w kostiumach z lat 70. wyglądał bardziej przekonująco niż jako normalny gość w grubym golfie czy t-shircie z nadrukiem.
Powrót do klasycznej elegancji nastąpił wraz z płytą „Heathen” (2002). Bowie, podczas trasy promującej album, w dopasowanym garniturze trzyczęściowym, wyglądał świetnie (zdjęcie na samej górze). Stopniowo rezygnując z udziału w pogoni za trendami, w ostatnich latach życia stawiał na proste i raczej skromne ubrania. Ale prawdopodobnie i tak zostanie zapamiętany przede wszystkim jako artysta noszący bardzo odważne stroje sceniczne. Czy także jako dandys? W dniu jego śmierci Dita Von Teese, najsłynniejsza postać współczesnej burleski, napisała na facebooku: „Goodbye to the dandiest of dandies”.
Z jednej strony skala oddziaływania Bowiego jako artysty wydaje się zupełnie zrozumiała. Nie sposób go było nie zauważyć, dosłownie i w przenośni. Z drugiej strony natomiast popularność kogoś takiego zdumiewa. Stale zaznaczał dystans do samego siebie, posługiwał się ironią i karykaturą, budował złożone metafory i osobne światy. Tym samym jego twórczość wymaga wzmożonego wysiłku. Bowie na różne sposoby powoduje, że odbiorcom raz po raz usuwa się grunt pod nogami. Nawet banalne z pozoru kawałki, jak „Wild Is the Wind”, wydają się skrywać drugie dno. To samo dotyczy jego wizerunku.