Tak, jeśli lubisz się wyróżniać. Tak, jeśli masz wysokie poczucie estetyki. Ale nie rób tego tylko po to, aby sprostać ideałowi dżentelmena, bo eleganckie dodatki i garnitur uszyty na miarę nie decydują o „dżentelmeństwie” noszącego.
Nie noś się tak, jeśli jesteś nieśmiałym mężczyzną, nie lubiącym przyciągać uwagi otoczenia. Dziś klasyczna elegancja nie pozwala wtapiać się w tłum, wręcz przeciwnie. W zestawie koordynowanym, w pełnym rynsztunku, pod krawatem i z poszetką jesteś na „cenzurowanym”, pod czujnym wzrokiem otoczenia. Znajdujesz się na afiszu. Musisz to polubić, albo odpuść sobie marynarki, spodnie w kant, krawaty i poszetki. Swojego podejścia ogół społeczeństwa nie zmieni. Grę z klasyczną modą męską najchętniej podejmują skrajni indywidualiści, często o dużym ego. Zapewne z tego właśnie powodu nie zawiązuje się subkultura elegantów, o której niecałe dwa lata temu pisałem. Wśród indywidualistów i oryginałów trudno o poczucie wspólnoty. To, jak w tym środowisku zawiązało się Stowarzyszenie But w Butonierce, jest tajemnicą poliszynela, a wydarzenia do niego prowadzące mogłyby posłużyć za kanwę dobrej powieści sensacyjno-obyczajowej. Wciąż jestem zdumiony, że się jednak udało.
Eleganckie ubranie czasem pomaga w kontaktach z kobietami, ale należy też sprawę postawić jasno. Na każdą fankę klasycznej elegancji u mężczyzn, przypadnie kilka antyfanek. Garnitur na miarę nie jest gwarantem zaciągnięcia wybranki do łóżka. Z kolei mężczyźni najczęściej próbują wykpić eleganta, niektórzy podziwiają albo zazdroszczą. To ostatnie może czasem przerodzić się w agresję. Jest to część gry między jednostką a społeczeństwem, przed którym odgrywamy swoje życiowe role. Ostatnio tych negatywnych sytuacji spotykało mnie już mniej, ale kilka dni temu w okolicach Chmielnej w Warszawie, grupce mężczyzn nie spodobał się mój kapelusz. Gdybym przystanął i odpowiedział na zaczepki, pewnie pisałbym dziś ze szpitala. Po minięciu tych panów szybkim krokiem nie odetchnąłem wcale z ulgą, bo wciąż zadawałem sobie pytanie, czy nie powinienem był się z nimi popróbować. Wielkich szans nie miałem w sytuacji trzech na jednego, ale chociaż nie pozostawiłbym zaczepek bezkarnymi. Przemknęło mi wtedy przez głowę, że Hank Moody z serialu Californication, pewnie by im nie odpuścił.
Chciałbym rozwiać podstawową wątpliwość, jaka nawarstwia się wokół bloga czy też Stowarzyszenia BWB. Nie uważam się za dżentelmena, przedstawiciela plemienia wytrzebionego przez dżumę nowoczesności, ostatniego Mohikanina starego świata. Lubię ubierać się elegancko, w zestawy koordynowane, garnitury sportowe lub wizytowe. Lubię wywierać wrażenie na innych osobach swoim ubraniem oraz postawą życiową. Uczyniłem z tego swój znak rozpoznawczy, kulturowy kapitał, który w końcu przerodził się w prężnie działającą firmę. Nie uważam się jednak za dżentelmena i nie jestem przywiązany sznurem do dawnych wartości. Korzystam z nich jedynie wybiórczo, starając się nie tracić kontaktu ze współczesnymi realiami. Zresztą, używając dawnej terminologii związanej z wizerunkiem mężczyzny, bliżej w moim podejściu do dandysa niż klasycznego dżentelemena.
Poza uwarunkowaniami społecznymi dbałość o elegancki ubiór wynika z potrzeby estetycznej. Nie wiem, dlaczego u jakiejś grupy osób ona powstaje, a u innych jej brak. Nie ma chyba tutaj reguły. Eleganckie ubrania uznaję po prostu za ładne przedmioty, nie postrzegam ich jako ściśle związanych z kulturą osobistą ani szczególną galanterią. To już jest kwestia wychowania i podejścia do życia, niezależna od naszego stroju. Można być łagodnym i kulturalnym człowiekiem w bluzie i dżinsach albo bucem i zakapiorem w garniturze. Szanse są oczywiście mniejsze, niż w odwrotnej korelacji, ale zawsze istnieją. Blog Szarmant nie jest podręcznikiem dla dziewiętnastowiecznych dżentelmenów. To strona dla współczesnych mężczyzn, lubiących elegancki sznyt.