Nazywano go King of Cool, bo wszyscy chcieli wyglądać jak on. 90 lat od narodzin Steve’a McQueena jego styl wciąż wygląda współcześnie.
Steve McQueen był wielką gwiazdą lat 60. i 70. Polscy kinomani dobrze go znają, choć pewnie nie wszyscy zdają sobie sprawę ze skali jego popularności w Stanach. W okolicach 1974 roku prawdopodobnie był najlepiej zarabiającym aktorem na świecie. Miliony mężczyzn starały się naśladować jego styl, pełen luzu, choć oparty na bardzo solidnych fundamentach klasyki.
Od zera do bohatera
Życiorys McQueena jest dowodem na to, że można wspiąć się na szczyt, nawet mając kiepski punkt startu. Dorastał w niezamożnej rodzinie, a swojego ojca nigdy nie poznał. Jako nastolatek wchodził w konflikty z prawem i w efekcie trafił do zakładu dla trudnej młodzieży. Później, w latach 1947-1950 służył w Marines, a następnie zaczął się uczyć aktorstwa w Nowym Jorku.
Znalazł się we właściwym miejscu we właściwym czasie. W latach 50. powstawał nowoczesny styl gry, oparty nie tyle na teatralnych gestach i perfekcyjnej wymowie, co raczej na dążeniu do naturalności i pracy nad psychologią postaci. Pokolenie McQueena, do którego należał też James Dean, zmieniło światowe kino.
Dzięki ambicji i talentowi szybko się przebił i już w 1956 roku zadebiutował na dużym ekranie, u boku Paula Newmana, którego uważał za swojego rywala przez resztę kariery. Podobno ze względu na ten konflikt McQueen odrzucił później rolę w westernie Butch Cassidy i Sundance Kid (ostatecznie zastąpił go, ze świetnym skutkiem, Robert Redford).
W środowisku znany był z tego, że twardo negocjuje gaże, a na planie walczy o to, by kamera kierowała się na niego. Nie zabiegał jednak o sławę za wszelką cenę. Wybierał te role, w których mógł być autentyczny, jakkolwiek dziwnie to brzmi w przypadku aktora.
Fenomen McQueena
Wkrótce po debiucie wzmocnił swoją pozycję na rynku dzięki serialom westernowym, a w 1960 roku nastąpił przełom – występ w Siedmiu wspaniałych. Choć gwiazdą filmu miał być Yul Brynner, to zadziorny McQueen wybijał się z drugiego planu.
Od tamtej pory jego kariera potoczyła się szybko. W 1963 roku odniósł sukces w dramacie wojennym Wielka ucieczka, a w roku 1968 jego sławę przypieczętował Bullitt – nieszablonowy kryminał z fantastyczną sceną pościgu na ulicach San Francisco.
McQueen lubił aktywność fizyczną i sporty motorowe – przez jakiś czas, zanim został aktorem, utrzymywał się z występów w wyścigach motocyklowych. Później, na planie, często radził sobie bez kaskaderów, co pozwalało sfilmować przekonujące i dynamiczne sceny, jak słynny skok na motorze w Wielkiej ucieczce.
Bez wątpienia McQueen był sprawnym facetem i na ekranie widać, jak świetnie czuł się w swoim ciele. To w połączeniu z szelmowskim uśmiechem sprawiało, że publiczność kochała go oglądać. Niektórzy uważali, że w występach McQueena brakuje głębi, ale, jak podkreślał jeden z jego fanów, Pierce Brosnan, nikt tak sugestywnie nie grał oczami. Warto dodać, że czasem sam sposób chodzenia czy zwyczajny gest – jak podrzucanie piłeczki bejsbolowej – mówi o bohaterze więcej niż tysiąc słów… i w tym również McQueen był mistrzem.
Przemyślana nonszalancja
Styl ubioru dopasował do sposobu bycia. McQueen nie był typem pawia ani eksperymentatora, jego ciuchy rzadko rzucały się w oczy. Dbał o to, by stanowiły tylko i aż oprawę dla twarzy, nie przyćmiewając jej. Był przecież blondynem i nie miał tak wyrazistej linii szczęki jak choćby Paul Newman.
Chętnie nosił jasne, neutralne kolory, przez co jeszcze bardziej się wyróżniał na tle mężczyzn zakochanych w czerni. Czasem stosował trik stary jak świat, choć przecież skuteczny – zakładał intensywnie błękitną koszulę, podkreślając oczy. To lekcja, którą możemy odebrać od McQueena: zabawa stylem jest fajna, ale gdy już znajdziesz swoje kolory, możesz je nosić na okrągło i nie ma w tym nic złego.
Na planie i poza nim ubierał się dość zwyczajnie, za to z nadzwyczajnym wyczuciem. Nosił proste v-necki, golfy i casualowe swetry o grubym splocie. Niemal zawsze gładkie, bez przyciągających wzrok wzorów.
Lubił spodnie z grubszej wełny, chinosy i jeansy – zazwyczaj zwężane, ale bez przesady. Jeśli chodzi o buty, to często wybierał chukka z brązowego zamszu i trampki z białej skóry. Choć wszystkie te rzeczy należą do mody casualowej, to można je nazwać klasycznymi. Estetyka prostych form, bez zbędnych udziwnień i efekciarstwa, naprawdę popłaca. Niemal wszystkie zestawy McQueena wyglądają dziś tak samo świetnie jak w latach 60.
Zamiast wzorami, grał fakturami. Widoczny splot tweedowej marynarki, grubszego swetra czy jeansowej koszuli powodował, że McQueen nigdy nie wyglądał nudno. To kolejna lekcja: less is more.
Znakiem firmowym McQueena stały się kurtki. W czasach, gdy marynarki, chociażby sportowe, wciąż były normą, on pokazywał się raczej w harringtonkach i bomberkach. Skórzana pilotka z czasów II wojny światowej stała się stałym elementem jego wizerunku od czasu Wielkiej ucieczki. Ale również prywatnie wybierał proste, nieco luźne kurtki. Mógł sobie na to pozwolić dzięki szczupłej sylwetce.
Kiedy ubierał się elegancko, to szedł na całość. Dbał o szczegóły, jak perfekcyjne proporcje kołnierzyka czy poszetka. Niekiedy nosił garnitury dwurzędowe, ale najbardziej znane są te z Afery Thomasa Crowna, jednorzędowe z kamizelką, szyte przez Anglika Douglasa Haywarda (to ciekawa postać: ulubiony krawiec Micka Jaggera, autor ubrań do wielu filmów i pierwowzór bohatera filmu Krawiec z Panamy). Te zestawy są naprawdę fantastyczne i kreują dość ekscentryczny wizerunek. Przyjrzyjmy się jednemu z nich.
Mamy tu poważny garnitur z krainy wieżowców, ale urozmaicony kratką księcia Walii. Zestaw niemal monochromatyczny, owszem, choć w oczy rzuca się złoty łańcuszek od zegarka. No i jeszcze ulubione persole McQueena – raczej casualowe, przełamujące elegancką całość. Z pewnością ubiór jest efektem solidnej pracy kostiumografa Alana Levine’a. Ale w okularach widziałbym rękę McQueena.
Z jego stylu czerpie wielu, choćby David Beckham, Daniel Craig czy Jason Statham. Ale, szczerze mówiąc, żaden z nich nie jest tak bezbłędny jak Steve McQueen. Jego stonowana, a zarazem bardzo męska wersja casualu pozostaje niedościgłym wzorcem. Ale warto próbować. Szukając inspiracji, pamiętajmy o dwóch zasadach, których niewątpliwie trzymał się McQueen: less is more, fit is everything.
Główne źródła:
Film dokumentalny I Am Steve McQueen, reż. Jeff Renfroe, USA 2014
U góry kadr z filmu Wielka ucieczka, reż. John Sturges, USA 1963